wtorek, 18 grudnia 2012

Miła niespodzianka od perfumerii Douglas :-)

W wakacje po raz pierwszy zrobiłam małe zakupy w jednej z perfumerii Douglas - kupowałam tam prezent dla TŻ. Zdziwiłam się nieco, gdy wyjęłam dziś ze skrzynki list od tej sieci. Gdy go otworzyłam, moim oczom ukazał się ładny liścik rozpoczynający się słowami:

Szanowna Pani,
z okazji Pani urodzin, w załączeniu przesyłam Pani drobny upominek od Perfumerii Douglas...

Moje zaskoczenie było ogromne! Otrzymałam od sieci bon rabatowy na zakupy w wybranej perfumerii i kupon rabatowy na zakupy online, oba w wysokości -10%. Szybko skojarzyłam, że podczas wakacyjnych zakupów dałam się namówić na założenie karty Douglasa, ale nie sądziłam, że idą za tym jakieś realne korzyści - jak się okazało byłam w błędzie :-) Mimo, że urodziny mam dopiero w piątek, humor bardzo mi się poprawił. Nie wiem, czy wykorzystam swój prezent, ale perfumerie Douglas mają u mnie od dzisiaj duży plus za podejście do klienta. Uwielbiam być rozpieszczana!


czwartek, 13 grudnia 2012

Recenzja: Maybelline, Dream Matte Mousse (piankowy podkład matujący)

Tego podkładu używam (z przerwami) w zasadzie od momentu, gdy pojawił się na rynku. Zaciekawiła mnie jego konsystencja oraz obiecany efekt matujący, którego moja strefa "T" bardzo potrzebuje. Postanowiłam go wypróbować i właśnie rozpoczęłam moje trzecie opakowanie.



Co mówi producent:
Lekki podkład w formie pianki.
Zapewnia doskonałe krycie, niezawodny mat, niezwykły komfort noszenia i utrzymuje się wiele godzin.
Dzięki polimerom silikonowym wygładza cerę i nie czuć go na twarzy!
Opakowany w ładny słoiczek.

Cena:
ok. 41 zł / 18 ml - dość drogo, ale jak na Maybelline to niezbyt wygórowana cena.

Opakowanie:
Szklany słoiczek z plastikową nakrętką. Opakowanie jest ładne i oryginalne, ale bardzo ciężkie, co utrudnia noszenie go w kosmetyczce i podróżowanie z nim. Jak na razie nie udało mi się go jeszcze upuścić - nie wiem, jak by się to skończyło. Szkło jest bardzo grube, przez co opakowanie jest o wiele masywniejsze niż wymaga tego produkt - sądzę, że lepszym pomysłem byłby zwykły plastikowy słoiczek typowy dla kremów. Jednak na pewno zwiększa to jego trwałość, bo z żadnym opakowaniem jeszcze nic mi się nie stało.

Konsystencja:
Tak jak wskazuje nazwa, jest to lekki mus przypominający piankę, coś jak mus czekoladowy chętnie jadany na deser. Bardzo przyjemny w dotyku, mogłabym godzinami siedzieć z ręką w słoiczku i bawić się nim :-) Na twarzy również jest bardzo przyjemny, rozsmarowanie nie sprawia problemów - ja robię to palcami, sądzę że pędzlem byłoby trudniej bo na pewno podkład bardzo by się na nim osadzał. Generalnie ze względu na konsystencję ten podkład jest bardzo "czepliwy" i jest go dość trudno zetrzeć z rąk (i ubrań...), ale fajnie stapia się ze skórą i - tak, jak obiecuje producent - nie czuć go na twarzy. Ja mam cerę mieszaną, skłonną do zmian trądzikowych, z bardzo tłustą strefą "T". W zasadzie każdy podkład czuję na twarzy już po godzinie, tak jakbym miała na niej maskę - bardzo przykre uczucie. Przy Dream Matte Mousse tego nie ma, z czego jestem bardzo zadowolona. 

Wydajność:
Celuję, że przy codziennym użytkowaniu jedno opakowanie starcza na ok. 8-9 miesięcy. Mimo, że pojemność nie jest duża, bo to tylko 18 ml, to jednak wystarczy naprawdę odrobina nałożona na palce, żeby pokryć całą twarz. Cienka warstwa jest koniecznością przy tym produkcie, ale rozprowadzanie przy tej konsystencji to sama przyjemność, dlatego wydajność podkładu jest naprawdę spora.

Efekt matujący:
Z moją tłustą strefą "T" radzi sobie doskonale! Byłam w szoku, ale (lekko przypruszony pudrem) nawet w dni, kiedy jestem aktywna i biegam to tu, to tam, matuje spokojnie na ok. 6-7 godzin. Po tym wystarczy zdjąć nadmiar sebum chusteczką i można biec dalej - efekt matujący jest naprawdę zadowalający.

Krycie:
I tu zaczynają się schody... Krycie jest w zasadzie zerowe. Co prawda podkład daje przepiękny aksamitny efekt na skórze, ale kompletnie nie nadaje się dla osób z jakimikolwiek problemami skórnymi. Kiedy moja cera była piękna i gładka świetnie radził sobie z wyrównaniem kolorytu i matowieniem - w końcu taka jego rola. Teraz, kiedy mam problemy z bliznami i zmianami trądzikowymi, efekt "przed" i "po" jest taki:



Co prawda nie mogę się czepić właśnie równania kolorytu, bo robi to fantastycznie, to co zostawia na skórze (czyli piękne, aksamitne wykończenie) również jest doskonałe. Natomiast kompletnie nie nadaje się do przykrywania jakichkolwiek zmian, czy nierówności - widzicie same, jak podkreśla suche miejsca. Choć nieco przykrywa moje blizny i chętnie korzystam z tej opcji, to jednak te podkreślone suche skórki dają nieprzyjemny efekt. Za krycie i podkreślanie nierównych partii - spory minus. Jest to produkt przeznaczony do skóry mieszanej i tłustej, które na ogół mają skłonności do zmian, dlatego według mnie powinien sobie lepiej radzić z takimi "niespodziankami".

Wytrzymałość:
Daje radę przez cały dzień - nie znika z twarzy (przynajmniej mojej, bo słyszałam różne opinie), ale niestety trochę brudzi, więc według mnie nie nadaje się do malowania szyi czy dekoltu. Długość efektu matu również jest zadowalająca.

Podsumowując - jest to podkład przeznaczony dla osób, których jedynym problemem jest nieco nierówny koloryt i świecenie cery. W takiej sytuacji jest perfekcyjny - dobrze matuje, świetnie wygląda na twarzy i jest bardzo przyjemny w użytkowaniu. Jeśli macie nierówną skórę, przesuszone partie twarzy, duże przebarwienia lub skłonności do trądziku - raczej nie polecam. Ten produkt długo był moim KWC, jednak żeby móc się nim w pełni cieszyć muszę zrobić porządek ze swoją twarzą, bo na razie nie jest dla mnie. Generalnie uważam, że jest jak mało który podkład wart swojej ceny. To najlepszy z podkładów Maybelline, jakie miałam przyjemność  sprawdzić na swojej twarzy.

Moja ocena:
8/10

piątek, 7 grudnia 2012

Poppins walczy o piękną cerę!

Niemal pół roku nieobecności na blogu - ale co tam! Wszystko to spowodowane i życiowymi zawirowaniami, i brakiem nowych makijaży. W zasadzie przestałam się malować odkąd walczę o piękną cerę, a że walka jest ciężka i nierówna, to zajmuje niestety wiele czasu...

Na ostateczną walkę wybrałam się do dermatologa 27 listopada. Wybrałam panią doktor, która pomogła mi się uporać z trądzikiem 2-3 lata temu, czyli wtedy, gdy poprzednio miałam z nim problemy. Stan mojej skóry był już bardzo poważny, doszło do tego że niemal wstydziłam się wyjść z domu... :-( Pani doktor spojrzała na mnie i bez namysłu zaczęła wypisywać recepty.

Leki, którymi walczę:





Efekty są widoczne gołym okiem po naprawdę krótkim czasie. Na razie nie jest idealnie, ale na pewno jest coraz lepiej! Dzisiaj skończyłam jedno opakowanie antybiotyku (który notabene jest wskazany również na dżumę, wąglik i cholerę, co mnie rozbawiło i przeraziło równocześnie ;-)), a 26 grudnia wybieram się na ponowną wizytę i będziemy działać dalej. Na razie rozglądam się za jakimś fajnym antybakteryjnym podkładem - jeśli taki znajdę, to na pewno wkrótce wrzucę jakiś nowy makijaż.

Na razie pozdrawiam serdecznie i życzę cierpliwości w oczekiwaniu na nową notkę :-) Buziaki!